Wędrówka drogami bez pobocza do ruin Zamku Sobień, kakao w „Chatce Puchatka” i spotkanie z podkarpackimi krowami, czyli dwudniowy wypad w Bieszczady


WRZESIEŃ, 2016

Do drugiej w nocy uskuteczniałam zwariowane, wielkie pakowanie. Cóż, przecież był to wyjazd aż na drugi koniec Polski 😄 Kiedy wrzuciłam do plecaka ostatnią parę moich ulubionych skarpetek z Koziołkiem Matołkiem 😄 (tak, taka właśnie jestem sentymentalna), stwierdziłam, że już nie ma sensu kłaść się spać. Przeglądając Google Grafikę, nie mogłam doczekać się tych fantastycznych wędrówek po bieszczadzkich szlakach. Wyobrażałam sobie wszystkie zjawiskowe widoki, które za dwa dni miałam zobaczyć na własne oczy.Wtedy jeszcze Instagram nie był taki modny, cool i trendy, a przynajmniej tak mi się wydawało. Chociaż właściwie to jakoś nigdy nie nadążałam za błyskawicznym, technologicznym tempem. Tuż przed wyjazdem kupiłam w końcu swój pierwszy, dotykowy telefon i o dziwo dość szybko nauczyłam się obsługi tego genialnego wynalazku. Wcześniej towarzyszyła mi zawsze niezawodna, klawiszowa Nokia, która podróżowała po czeskiej stolicy, wpadła na chwilę na Węgry, a nawet zobaczyła na żywo prawdziwe, włoskie palmy. Cóż za światowy telefon. Chyba troszkę odbiegłam od tematu 😄 W każdym razie cudem zdążyłam dobiec na dworzec autobusowy, zanim Polski Bus odjechał do Rzeszowa. Nie wiem dlaczego, ale zawsze i wszędzie ląduje spóźniona.


  
Z Gdańska wyruszyłam z przyklejonym nosem do szyby, wpatrując się w piękny wschód słońca. Pomyślałam, że to będzie dobry dzień. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że moja podróż potrwa prawie 20 godzin. Serio, w pewnym momencie zwątpiłam, czy ja w ogóle kiedykolwiek dojadę na to Podkarpacie. Moje nogi, podobnie jak podczas wyprawy Polskim Busem do Pragi lądowały na oknie, suficie, na siedzeniu przede mną, a ponieważ to miejsce było zajęte, to chyba również przypadkowo kilka razy znalazły się na ramieniu pasażera, którego szczerze podziwiam za niezwykłą cierpliwość. Jeden wypadek na drodze, potem kolejny, normalnie myślałam, że zwariuję. Na szczęście w końcu dojechałam na miejsce cała i zdrowa.

W Rzeszowie wpadłam na chwilę do Galerii Rzeszów, oczywiście tradycyjnie odwiedziłam Rosmanna. Tak jak w przypadku tripa do Toskanii, czy Budapesztu, znowu zapomniałam jakiegoś dezodorantu, grzebienia, albo pianki do włosów, a może płynu do soczewek, nie pamiętam już dokładnie, co to było 😄 Później w środku nocy, PKSem, dotarłam wreszcie do Sanoka. Na przystanku czekała na mnie koleżanka, poznana przez portal dla osób podróżujących, z którą umówiłam się na wspólny wypad w Bieszczady. Wtedy jeszcze nie wiedziałam o istnieniu tych wszystkich popularnych grup podróżniczych na Facebooku. Dziewczyna była bardzo miła, gościnna, poczęstowała mnie przepyszną sałatką grecką z fetą 😄 Porozmawiałyśmy przez chwilę, dość szybko poszłyśmy spać, bo po tej wykręconej w kosmos podróży, już totalnie nie kontaktowałam.

Rano obudziłam się wypoczęta i gotowa na krótką wycieczkę po okolicy. Koleżanka, zanim wyszła do pracy, poleciła mi ruiny Zamku Sobień, zlokalizowane w Załużu, jako miejscówkę wartą zobaczenia. Wpisałam nazwę tej lokalnej atrakcji w Google Maps. Jeny, jakie to było proste. Szok 😄 Wówczas po raz pierwszy w życiu użyłam nawigacji GPS i momentalnie mój kompletny brak orientacji w terenie przestał być problemem. Z poczuciem stuprocentowego bezpieczeństwa wyruszyłam na pierwszego w życiu solo tripa. Miałam do pokonania 11 kilometrów i oczywiście, jak to ja, postanowiłam przejść ten dystans na piechotę. Wszystko było ok, dopóki nagle z jezdni nie zniknęło pobocze 😄 Szłam jednak dzielnie, czasem prawie, że lądując w rowie obok szosy, kiedy przejeżdżało kolejne auto. Wtedy jeszcze autostop wciąż był dla mnie abstrakcją, chociaż w tamtym momencie i tak nie miało to znaczenia, bo podróżowałam sama, a jako dziewczyna do tej pory boję się stopować solo. Trasa, którą wręcz tanecznym krokiem zamierzałam w kierunku ruin, okazała się zaskakująco urozmaicona, prowadziła przez pola, łąki, bagna i milion zakrętów. Pogoda była super, na niebie świeciło uśmiechnięte słońce. Cóż, cisza, spokój i łaciate krowy wokół. Totalny chilloucik. Czego więcej chcieć od życia? 😄 Pokonując tych 11 kilometrów tysiąc razy traciłam zasięg, a kiedy już myślałam, że serio, kompletnie się zgubiłam, okazało się, że szczęśliwie dotarłam na parking, gdzie później już bez problemu znalazłam wejście na szlak biegnący przez las do ruin. Kiedy już zawędrowałam na miejsce to nie oniemiałam z wrażenia, jak wtedy, gdy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam na żywo prawdziwą, włoską palmę. Dla słonecznego widoku z rzeką San w tle, warto było jednak przejść 11 kilometrów, czasem ryzykując własne życie 😄 Oczywiście to tylko i wyłącznie moja subiektywna opinia. Zrobiłam kilka selfie, fotkę moich podrapanych nóg i wykończonych, białych trampek, które wytrwale wędrowały przez pola, łąki, bagna, las i te wszystkie zwariowane szosy bez pobocza, a później udałam się w drogę powrotną do Sanoka 😄 Tym razem pojechałam już w cywilizowany sposób, przyziemnie PKSem. Wieczorem wyruszyłyśmy z koleżanką do Wetliny. Kiedy wylądowałyśmy już w samym sercu Bieszczad, wpadłyśmy na chwilę na grzańca do lokalnego schroniska. Nocowałyśmy w drewnianym domku koleżanki tej koleżanki.


W DRODZE DO RUIN ZAMKU DROGAMI BEZ POBOCZA Z SANEM W TLE 😄:

  




RUINY ZAMKU SOBIEŃ 😊:









WYKOŃCZONE, BIAŁE TRAMPKI 😄

Wcześnie rano ruszyłyśmy na szlak, na początek za cel obrałyśmy Połoninę Wetlińską. W „Chatce Puchatka”, czyli tamtejszym schronisku, napiłyśmy się pysznego kakao, które podobnie, jak kilka miesięcy wcześniej na Szczelińcu Wielkim w Górach Stołowych, smakowało jakoś tak lepiej niż zazwyczaj. Później wędrowałyśmy dalej i dotarłyśmy do Połoniny Caryńskiej. Nie pamiętam już zbyt wielu szczegółów naszej trasy, ale wiem, że na maksa cieszyłam się tymi nieziemskimi widokami i  lokalnym, magicznym, wszechobecnym, swojskim klimatem 😊 W mega upale nie było mi łatwo pokonać 25 kilometrów, pot lał się z czoła, słaba kondycja dawała się we znaki, ale ratując się hektolitrami wody, nie dawałam za wygraną 😄














Kolejnego dnia obudziłam się z koszmarnymi zakwasami, na maksa obolała 😄 Tak, wiem, totalna siara. W każdym razie chciałam pochillować gdzieś w okolicy, ciesząc się słońcem. Ostatecznie rozdzieliłyśmy się z koleżanką i ona  wybrała się w góry, a ja gorączkowo zaczęłam szukać na portalu E- podróżnik jakiegoś transportu do domu. W końcu mieszkając nad morzem, miałam przed sobą do przejechania całą Polskę. Za parę godzin siedziałam już w PKSie w kierunku Sanoka. Pomimo, że ryzykowałam spóźnieniem się na pociąg do Gdańska, stwierdziłam, że muszę jeszcze koniecznie wpaść na rynek w Sanoku 😄 Wyskoczyłam z PKSu i pobiegłam przed siebie w poszukiwaniu ratusza. Totalnie nie spodziewałam się, że czekać mnie będzie jeszcze piesza pielgrzymka 😄 Gdy zobaczyłam ten tysiąc Schodów Franciszkańskich, prawie się rozpłakałam. Potem jednak pomyślałam, że może prowadzą aż do nieba. Szłam więc dzielnie ze łzami w oczach i właściwie nie wiem, kiedy, zamiast w tym niebie, znalazłam się pod ratuszem. Po tym, gdy już okrążyłam Zamek Królewski i cyknęłam w pośpiechu kilka fotek kolejnego fantastycznego widoku z Sanem w tle, odpaliłam niezawodny GPS, który doprowadził mnie do mieszkania koleżanki. Musiałam odebrać część swoich rzeczy, których nie zabrałam ze sobą do Wetliny. Następnie szybko poleciałam do MCdonald’s, by kupić sobie na wynos jeszcze kilka moich ulubionych cheesburgerów. Kiedy później goniłam za pociągiem, przebiegając przez przejście dla pieszych, nagle cheesburgery wysypały mi się z papierowej torby i jeszcze w tym wielkim pośpiechu musiałam je wszystkie zbierać z jezdni 😄 W pewnej chwili usłyszałam dźwięk klaksonu i wtedy dotarło do mnie, że byłam tak zaaferowana pakowaniem kanapek na środku ulicy, że przypadkowo olałam czerwone światło. Właściwie to nie wiem, jak to się stało, ale na dworcu wylądowałam jeszcze przed czasem odjazdu pociągu i nawet nie pomyliłam peronów. Z kolei PKP chyba odbiło, bo spisały się rewelacyjnie i ku mojemu niedowierzaniu kolej nadjechała punktualnie. W dodatku nawet nie zapomniałam kupić biletu u konduktora, ale z powodu jakiegoś problemu z sygnałem, terminal świrował i zastanawiałam się, czy w ogóle dotrę rano do tego Gdańska 😄 Po dwóch godzinach prób i błędów, wreszcie udałam się na swoją miejscówkę z biletem. Nie mam pojęcia, czy to kwestia tego, że byłam mega głodna, ale okazało się, że cheesburgery nawet na zimno smakowały spoko 😄 W pociągu poznałam sympatyczną koleżankę, przegadałyśmy część drogi, opowiedziałam jej o swoich przygodach. Może troszkę, jak zawsze za nadto się rozgadałam 😄 Kiedy wysiadła, momentalnie zasnęłam.

PIESZA PIELGRZYMKA SCHODAMI DO NIEBA 😄


FOTKI Z TARASU WIDOKOWEGO, ZNAJDUJĄCEGO SIĘ OBOK ZAMKU KRÓLEWSKIEGO:




Podczas tego paradoksalnie zwyczajnego wypadu w Bieszczady, zdecydowanie nie wiało nudą 😄 Do domu wróciłam z głową pełną super wspomnień i refleksją, że poznając kompana podróży przez internet, trzeba wziąć pod uwagę możliwość pojawienia się nieporozumień. Tak więc, żeby nie pozabijać się w trakcie podroży, dobrze jest stworzyć wspólny plan przed wyjazdem i jasno określić swoje oczekiwania względem tripa. Najważniejsze są: świadomość istnienia kompromisu, wzajemna tolerancja i pozytywne podejście do świata 😊

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

O tym, jak mój zakopcowy spontan trip zakończył się Śląskiem by night na "moto", crazy wędrówkami w Beskidach i odkryciem słowackiego raju

Plazingowanie w Kato, opijanie Życia 0% w kamperze z osobowki i kapiel w Dzibicach o wschodzie słońca, czyli crazy weekend na Śląsku i Zagłębiunieślask haha😀

ZAKOPCOWEGO SPONTAN TRIPA C.D.