Góry Stołowe i tankowanie przy włączonym silniku


MARZEC, 2016

Kalendarzowa zima powoli dobiegała końca. To był ostatni moment na to, by w przeciągu zaledwie 3 miesięcy jeszcze raz zobaczyć na żywo góry pokryte białym puchem. Tak, moje życie zdecydowanie nabrało zawrotnego tempa i zaczęło stawać się coraz bardziej nieprzewidywalne, a ja właściwie przestałam już nadążać.

Znów spakowałam tamtą starą, za dużą, zimową kurtkę, jakąś zniszczoną bluzę i standardowo dwie pary zwykłych, bawełnianych legginsów, by nie zamarznąć. Chyba rzeczywiście polubiłam te oversize’owe ciuchy i to wcale nie z powodu nadprogramowych kilogramów  Zasznurowałam już wówczas siedmioletnie buty trekkingowe. W piwnicy zastałam potworny bałagan i nie znalazłam sanek, więc chwyciłam moje niezawodne, różowe, plastikowe jabłko do zjeżdżania po śniegu i uśmiechając się sama do siebie, skoro świt, tanecznym wręcz krokiem, wyruszyłam na przygodę życia. Przynajmniej tak wtedy nazywałam tamten spontaniczny, trzydniowy wypad do Kudowy – Zdrój, położonej u stóp spektakularnych Gór Stołowych.

Szczęśliwie wieczorem dojechaliśmy do celu. Co prawda będąc w drodze, mieliśmy się już zawracać bodajże trzy razy, ale patent na tankowanie z jednocześnie włączonym silnikiem okazał się niezwykle skuteczny. Wtedy auto było mniej ważne, przecież liczyło się to, by móc znów cieszyć się zaśnieżonymi szlakami. Poza tym przed wyjazdem nie miałam żadnego złego snu, nie spotkałam zakonnicy, a czarny kot nie przebiegł mi drogi, więc to musiało się udać. Tak, jeśli chodzi o te głupie zabobony to czasem przechodzę wręcz samą siebie.



Obudziłam się, wyjrzałam przez okno, zobaczyłam cudny wschód słońca, wyłaniający się z nad górskich szczytów i minęła godzina zanim dotarło do mnie, że ja naprawdę jestem w tej Kudowie-Zdrój. Później znów walczyłam o własne życie, tym razem nie na pienińskim wyciągu krzesełkowym, ale wdrapując się na Szczeliniec Wielki, najwyższy szczyt w Górach Stołowych, po koszmarnie oblodzonych schodach, trzymając się kurczowo barierki i licząc na cud. Było mroźno i to nawet bardzo, bo na szlaku czasem śniegu miałam po kolana i nie sposób opisać słowami, jaką radość wówczas czułam. Tak, to znowu prawdziwy, biały śnieg w górach i tak, to znowu, prawdziwa ja, zimą, w górach. Kiedy wreszcie stanęłam na tym szalenie wysokim szczycie, czyli moim ówczesnym rekordzie wysokościowym, byłam z siebie niezwykle dumna. Wtedy to dla mnie było, niczym Kilimandżaro. Biorąc pod uwagę, że dopiero co wróciłam z Pienin, robiłam ogromne postępy. Mniejsza z tym, że teraz nazywam je pagórkami. Cóż, wspominałam już wcześniej, że podróże to proces.

Oversize górą! hahaha



OBOWIĄZKOWO SESYJKA NA SZCZELIŃCU WIELKIM: 




Kiedy po raz pierwszy w życiu znalazłam się w prawdziwym schronisku, kakao smakowało jakoś tak lepiej niż zazwyczaj. Jeny, ileż nowych doświadczeń pojawiło się nagle w moim zwariowanym życiu. Cieszyłam się tą chwilą. W dodatku wieczorem spróbowałam prawdziwej, rewelacyjnej pizzy z pieca w lokalnej knajpie i zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy aby nie przebiła tej Margarity z Florencji. Widok cudnych światełek nocą z Góry Parkowej przypomniał mi wieczorne, magiczne spacery nad włoską rzeką Arno i nagle zrobiło się tak jakoś nostalgicznie.



KUDOWA - ZDRÓJ. Wieczne Dziecko  Bawiłam się świetnie hahaha 

Kopa Śmierci i Narożnik - to był plan na kolejny dzień. Oczywiście, żeby też zachować spójność w tematyce, wpadliśmy do Kaplicy Czaszek. Byłam mega przerażona, a po powrocie do domu, w ciągu kolejnych dni, prawie umarłam ze strachu. Nie tyle co, z powodu potwornych koszmarów, ale dlatego, że przecież sny się spełniają.








Do przejechania była cała Polska, a auto oczywiście zaczęło świrować. Kiedy wydawało się, że silnik zgasł już na amen, a ja przecież pod tamtą kaplicą widziałam zakonnicę, nagle z nieba spadli dobrzy ludzie, którzy pomogli i popchali i ruszyliśmy dalej. Później jednak zakopaliśmy się w zaspie na jakiejś wiejskiej drodze. Szczęśliwie zabrałam ze sobą to moje niezawodne, różowe jabłko, które genialnie sprawdziło się w roli łopaty.

W mniej więcej połowie drogi stanęliśmy w szczerym polu. Wtedy to ja, niezwykle podekscytowana, usiadłam za kierownicą, nie mając prawka, ledwo odróżniając gaz od sprzęgła. Nie było wyboru, ktoś musiał popchać, a ja nie jestem Wonder Woman  W pewnym momencie auto zaczęło się toczyć, a ja wyskoczyłam z samochodu i szybko zamieniliśmy się miejscami. Tankowanie przy włączonym silniku stało się już standardem. Głowa aż parowała mi od natłoku zdarzeń, cudem dojechaliśmy cali do domu, a ja paradoksalnie nie przestałam wierzyć w sny, czarne koty i zakonnice.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Plazingowanie w Kato, opijanie Życia 0% w kamperze z osobowki i kapiel w Dzibicach o wschodzie słońca, czyli crazy weekend na Śląsku i Zagłębiunieślask haha😀

O tym, jak mój zakopcowy spontan trip zakończył się Śląskiem by night na "moto", crazy wędrówkami w Beskidach i odkryciem słowackiego raju

ZAKOPCOWEGO SPONTAN TRIPA C.D.