Spontantrip do Wisły w pogoni za magicznym, górskim powietrzem. Cz. 2
Szłam sobie pośród pięknych, wiejsko - górskich widoków, aż wreszcie wylądowałam w górskim lesie. Nawigacja powiedziała, że mam skręcić w lewo, tylko, że za tym "lewo" nie dostrzegłam dosłownie niczego, no oprócz skarpy z toną liści. Taka ze mnie Podróżniczka, że nie ogarniam szlaków i w tych śląskich Beskidach wędrowałam z GPSem z mojego niezawodnego 5-letniego Huawei P9 lite. Zresztą latarkę też włączałam z telefonu, a rzeczywiście potrzebowałam jej dość często. Przecież mądra ja zaczynałam swoje tripy około 12, a Pan Gospodarz Dziadek musiał mieć ze mnie grubą bekę haha Cóż, nigdy nie lubiłam zrywać się wcześnie rano, a w pracy, kiedy walczyłam o popołudniówki, nikt mnie nie rozumiał. Plus totalnie nie kumam, dlaczego ludzie tak bardzo boją się tego zmroku w górkach. No, dobra, przyznaję w takich np. Tatrach Wysokich też ześwirowałabym ze strachu w ciemności, nawet z tą moją żałosną, Huawei'ową latarką. Z kolei jednak np. beskidzkie, pienińskie, gorczańskie wędrówki, aż żal kończyć przed zmrokiem, kiedy można złapać tak magiczne zachody słońca...O jeny, ależ się rozmarzyłam... Tak, tak, widziałam te cuda na właśne oczy 😀 i idąc, co chwilę odwracałam głowę do tyłu, bo nie dowierzałam, że to działo się naprawdę. Na fotkach cykniętych oczami szczególnie zachowałam popołudniowy, słoneczny spektakl, do którego uśmiechałam się, jak głupia, wracając przez Cieślar z Wielkiego Stożka. Pamiętam też, jak jeszcze będąc przy schronisku na Stożku, górska magia na tyle uderzyła mi do głowy, że ryzykując życie, właziłam tam na jakiś dach pokryty sianem. Przecież szkoda było mi przegapić szansę na jeszcze bardziej widowiskowe obrazy.
Ależ popłynęłam z tymi podniebnymi historiami, a przecież na
początek miało być o wyprawie na Trzy Kopce Wiślańskie i Czupel haha Tak więc,
wracając do tematu, tym razem postanowiłam dzielnie trzymać się szlaku, ale
krótsza trasa, którą wyznaczył GPS, kusila i w koncu odbilam na dziko w to
lewo. Wspinając się po wielkiej skarpie, szłam totalnie na ślepo, bo piekne,
jesienne liście, ktore tak fenomenalnie prezentuja sie na widokowych fotkach,
całkowicie zasypaly sciezkę, o ile jakakolwiek tam w ogóle istniałą. Na gorze
trafilam na kilka domów i podworka Szcześciarzy, dla ktorych te wszystkie
górskie, krajobrazowe cuda wokol byly codziennością. Później z radoscia i duma dotarlam
na szczyt z tabliczka z napisem „Trzy Kopce Wiślańskie”. Troszkę rozczarowała
mnie jedynie lokalizacja, bo znalazłam się wówczas w szczerym lesie i poza
drzewami zbyt wiele nie zobaczylam. Tego popołudnia mialam zaplanowanego, że to
tak ujmę, waznego calla i jesli mialabym jeszcze zdążyć zejsc z powrotem do
Wisly na nocleg, nie wyrobiłabym się z trasą na Czupel. Żal było mi jednak tak
szybko zawracać i początkowo stwierdziłam, że uderzę do pobliskiego schroniska
i tam znajdę jakąś spokojną miejscówkę na rozmowę. Jakoś tak jednak wyszło, że
poszłam za głosem beskidzkiego halnego i kiedy po pokonaniu kilkuset metrów,
wylądowałam nagle na polanie z nieziemskimi widokami, stwierdziłam, że
zdecydowanie nie mogę odpuścić tej trasy. Finalnie zdobyłam swój wymarzony
Czupel i oniemiałam z wrażenia, kiedy cyknęłam kolejnych tysiąc zdjęć oczami.
Mniejsza z tym, że potem przez 15 minut szukałam zasięgu i ostatecznie, cudem
znalazłam parę kresek na środku szlaku, tuż pod szczytem. Usiadłam więc na
pierwszym lepszym kamieniu i tak sobie skype’owałam w kolorowych, jesiennych
okolicznościach natury pod Czuplem. Jak to u mnie, całe życie na krawędzi i
przypale haha 😃, Wcześniej mówiłam już o błąkaniu się w
górkach po zmroku i mimo, że zdania wciąż nie zmieniłam, no to jednak
przyznaję, że wracając sama po ciemku przez las i znów przedzierając się na
ślepo przez wspomnianą wcześniej skarpę, prawie umarłam ze strachu. Taką tylko
zgrywam Wonder Woman haha Cudem się nie zgubiłam. Zanim zeszłam do miasta,
trafiłam jeszcze na fajną ławkę z cudnym światełkowym widokiem nocnej Wisły i
mimo, że totalnie zamarzłam, przesiedziałam tam chyba z godzinę i doszłam do
wniosku, że dla takich chwil warto żyć.
Gdy na szlaku prowadzącym na Kozińce wylądowałam już o 11,
bylam w szoku na maksa, ale spoko, to wyszło tak tylko przez przypadek haha Po
prostu Pan Dziadek Gospodarz wyjeżdżał akurat do Cieszyna i zaproponował mi
małą podwózkę. Pogoda nie była zachwycająca, ale mimo wszystko bardzo zależało
mi, by zdobyć szczyt. Kiedy już czegoś się podejmuję, zawsze chce zrobić to na
maksa. Było już jakoś po południu, na niebie gromadziło się coraz więcej
ciemnych chmur, zaczęło lać, ale ja nie dawałam za wygraną i radośnie szłam
sobie przez las, licząc już chyba tylko na cud. Tak bardzo nie chciałam się
cofać i trochę nierozważnie olałam rozsądek. Nagle jednak trafiłam na jakiś
opuszczony drewniany dom z dużą konstrukcją z dachem, fotelami, krzesłami,
stołem, normalnie all inc. Kolejny raz przekonałam się o tym, że cuda dzieją
się naprawdę i stwierdziłam, że właśnie wygrałam los na loterii, a właściwie to
na wypadek armagedonu – dach nad głową i pomimo ewentualnych kilku stopni w
nocy, zdecydowałam, że w razie czego tam przecouchsurfinguję. Nie chillowałam
jednak długo, bo wykorzystałam chwilowe okno pogodowe i ruszyłam na Kozińce,
które szczęśliwie zdobyłam i przez jakieś pół godziny bujałam na najlepszej na
dzielni huśtawce hahaha. Nawet trampolina była, i standardowo też miejscówki na
ognisko, wiaty na górskie bajlando, wypas na maksa. Kiedy uderzyłam w dalszą
wędrówkę, pogoda się uspokoiła, a mój górski apetyt rósł coraz bardziej i
zamiast wracać już do Wisły Jawornika, gdzie mieszkałam, zdecydowałam się
uderzyć ze szczytu jeszcze do Zapory w Wiśle Czarnym. Tyle, że kiedy później
zgubiłam się w lesie, kilka razy utopiłam w błocie i w efekcie czego zabrakłoby
mi czasu, by dotrzeć na miejsce przed zachodem słońca, przełożyłam tą
miejscówkę na inny dzień. Warto było jednak kolejny raz przeżyć chwilę tony
grozy w leśnych labiryntach, bo dzięki spontanicznej, totalnej zmianie trasy,
którą zaplanowałam rano, mogłam
podziwiać magię beskidzkiego, fenomenalnego zachodu słońca.
Cudo, które wyłoniło się przede mną, gdy stanęłam na Kobyle
Śląskiej, powaliło mnie na kolana i zaparło dech w piersiach. Widok był
genialny, gapiłam się przed siebie, jak wryta. W ogóle to mega fajna jest ta
miejscówka, usiadłam sobie na klimatycznej ławeczce z wyrytym, wielkim sercem,
a wokół mnie znajdowało się kilka punktów, gdzie można było rozpalić ogniska.
Na bank, kiedyś tam jeszcze wrócę. A może i nawet zasylwestruję w tym roku? 😃
Zamiast, jak inni, normalni ludzie, wyruszyć szlakiem na
Czantorię Wielką, ja zdałam się na nawigację GPS i wiem, że brzmi to żałośnie i
śmiesznie, ale trochę bałam się, że jeśli wybiorę szlak, to znów gdzieś stracę
orientację w terenie. Poszłam więc sobie na dziko stokiem narciarskim w górę,
wbijając się w ogóle na czyjś teren prywatny. Jeszcze na samym początku trasy
poinformował mnie o tym wymowny znak z drukowanymi literami „WSTĘP I WJAZD
ZABRONIONY” i zagrodzona droga, ale co tam, olałam to i leciałam za ciosem, a
potem genialnie się bawiłam, przedostając się przez drut kolczasty i gdy
później mój niezawodny Huawei zgubił zasięg. Poruszając się więc totalnie na
czuja, w pewnym momencie szczęśliwie trafiłam na czerwony szlak i wdrapałam się
na Czanotorię Wielką, a potem jeszcze wyżej, bo na przedostatni podest wieży.
Dalej nie dałam rady dotrzeć, mój szalony lęk wysokości sparaliżował mnie, a
wiatr prawie wywiał, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało haha. Wchodząc i
schodząc po schodach, z wielkim przerażeniem w oczach i duszą na ramieniu,
kurczowo trzymałam się barierek. Musiałam wyglądać dość śmiesznie, chociaż nie chciało
mi się wtedy śmiać, ale mimo wszystko, starałam się nie zamykać oczu, bo
rzeczywiście było pięknie. Wbrew pozorom, wykazałam się chyba jednak nad wyraz
dużą odwagą, bo niewielu było takich śmiałków jak ja, którzy zdecydowali się na
wieżę. Z tym, że może oni nie uroili sobie, że beskidzki, halny wyrzuci ich w
las, tylko po prostu nie chcieli zamarznąć. Kolejna część mojego planu
zakładała powrót na nocleg. Tyle, że naćpana górskim powietrzem, czułam, że
muszę ruszać dalej. Na spontana zdobyłam też Małą Czantorię, pochillowałam na
tamtejszej polanie, a potem jakoś tak wyszło, że zamiast w Wiśle, znalazłam się
w Ustroniu. Do Jawornika wracałam później po zmroku, pieszo, poboczem przez
Katowicką dwójkę haha, oświetlając sobie drogę moją profesjonalną latarką z
telefonu i cudem uszłam z życiem. Nie minęło pół godziny, odkąd wylądowałam w
swoim przytulnym pokoiku w drewnianym domku, a Pan Dziadek Gospodarz zapukał do
drzwi i przyniósł mi dwa ogromne kawałki pysznego ciasta ze śliwkami, które
dopiero co upiekł. W ogóle przez te 10 dni żyło nam się bardzo wporzo i
sympatycznie, a ja czułam się tam jak u siebie w domu.
Tego dnia pokonałam 24 kilometry na piechotę, z Jawornika do
Czarnego i tym samym przespacerowałam wręcz chyba całą Wisłę haha Wszyscy normalni ludzie biorą auto, jadą,
zobaczą, zrobią foteczki i się zawijają. Jak zawsze, nie poszłam za tłumem 😀
hahaha Było warto, było pięknie, było
bajkowo. Ta miejscówka oczarowała mnie i zauroczyła na zawsze! 🙂
Jak zwykle, spakowałam plecak, wsiadłam do pociągu i
pojechałam 😀...w moje genialne górki! ❤
Spędziłam
tam 10 szczęśliwych dni nakręconych tripowym szczęściem, a mój górski fit obóz zakończył się sukcesem. Cóż,
najlepsze rzeczy dzieją się
przypadkiem, a właściwie
to po prostu niespodziewanie, bo w życiu
wszystko dzieje się z jakiegoś powodu 🙂
Komentarze
Prześlij komentarz