Włoskie tripowanie z sycylijską granitą i spacerem w bajkowej Weronie


SIERPIEŃ, 2017

Samolot wylądował, a ja obudziłam się na sycylijskiej wyspie i wcale mi się to nie wydawało. Wtedy po raz trzeci przyleciałam do mojej fantastycznej Italii. Włochy mają magię i to taka niezwykła miejscówka, że tam po prostu się wraca. Zresztą, o tym, że jeszcze odwiedzę tą słoneczną krainę z non stop uśmiechającymi się ludźmi, wiedziałam już, kiedy w Toskanii oniemiałam na widok prawdziwej, włoskiej palmy, którą wtedy po raz pierwszy zobaczyłam na żywo.


Z lotniska w Katanii pojechałam z koleżanką, poznaną przez grupę podróżniczą na fejsie, do cudnej, klimatycznej Taorminy. Łaziłyśmy tam po na maksa nagrzanym, prawie roztopionym asfalcie od hostelu do hostelu w pogoni za miejscem, gdzie mogłybyśmy zostawić nasze tysiącokilogramowe plecaki. No, ja akurat zabrałam, jak zwykle połowę domu, więc padałam w tym słonecznym ukropie. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego znów spakowałam moją najlepszą przyjaciółkę - niezawodną suszarkę do włosów, która jest ze mną na każdym tripie, a raczej była, bo pechowo spaliłam ją ostatniego tripowego poranka w naszym luksusowym apartamencie w Treviso. Oczywiście znów popłynęłam z dziesiątym wątkiem i totalnie zmieniłam temat. Kontynuując, w Taorminie w końcu znalazłyśmy hostelową, mini przechowalnię bagażu i wyruszyłyśmy na zwiedzanko. Później dosłownie padłam z zachwytu, morskie i klifowe widoki z genialnymi występami ulicznej orkiestry były niesamowite. Pozytywnie naładowane lokalnym powietrzem, pobiegłyśmy po nasze plecaki i leciałyśmy, jak głupie, żeby zdążyć na autobus, bo totalnie oderwałyśmy się od rzeczywistości i zapomniałyśmy o czasie podczas słuchania koncertu włoskich grajków. Po drodze, żeby nie zemdlec w tym upale, kupiłyśmy na szybko jeszcze pyszną granitę, której wtedy napiłam się po raz pierwszy w życiu. No dobra, smakowała, jak roztopione, wodne lody niczym lemoniada, ale w późniejszym tripowym czasie, miałyśmy okazję próbować zdecydowanie bardziej wypasionych, tego rodzaju napojów, bo na bazie prawdziwych, włoskich gelato. Chociaż dla mnie ta włoska, taormińska, lemoniadowa granita, była przecież jednym z najlepszych wspomnień tamtego lata 2017.


W autobusie do wąwozu Alcantara, jechałam dosłownie wbita w siedzenia, przerażona, że za chwilę stracę życie, spadając w przepaść, kiedy szalony kierowca pomylił te klifowe serpentyny z jakąś ekspresówką. Właściwie to raczej po prostu prowadził tą rozsypującą się, włoską marszrutkę ze standardową, lokalną prędkością, jak wszyscy, lokalni Krejzole Kierowcy. Wtedy nie wiedziałam, czy podziwiać go za odwagę, czy głupotę, ale ostatecznie to olałam i nie mogłam doczekać się, kiedy dotrzemy na miejsce.

Taormina zdecydowanie wygrywała z tą serio fajną i ciekawą miejscówką, ale przerobioną na turystyczną atrakcję. Spodziewałam się czegoś innego, kiedy jadę do natury, chcę być z tą naturą, chociażby na górskim szlaku, zamiast wśród tłumów ludzi. Miasta też są spoko i zwiedzanko Taorminy to był czad, ale jednak zbyt duża ingerencja człowieka w Alcantarę trochę mnie wkurzyła. Turyści uskuteczniali raftingi, pływali w wypożyczonych kajakach, a ja cieszyłam się, że mogę sobie tam po prostu pochillowac i zamoczyć nogi, chociaż z tym chill outem to tak trochę słabo było z powodu tych tłumów dwunogów. Lubię życie, świat, a przede wszystkim ludzi, ludzie są najważniejsi w życiu, a odkąd zamieszkałam w Kato, non stop ktoś do mnie wpada i jest fajnie, ale po prostu czasem  reset w stricte przyrodzie to spoko pomysł i tego właśnie oczekiwałam od Alcantary.

Wieczorem wróciłyśmy do Katanii. To był crazy dzień, który wciąż się nie skończył, a ja oczywiście wiedziałam, ze jeszcze dużo fajnych rzeczy się wydarzy, jednocześnie trochę obawiając się naszego noclegu na couchsurfingu u nieznajomego chłopaka, który ogarnęła nam koleżanka. Na Sycylii nie tylko granita była dla mnie totalnie nowym doświadczeniem, wtedy też po raz pierwszy w życiu zatrzymałam się zamiast w hostelu, u couchsurfingowego hosta. Koleżanka mówiła, żebym wychillowała, bo chłopak miał kilkadziesiąt pozytywnych opinii na profilu, foty z podróży i spoko im się pisało na fejsie. Dla mnie to wszystko brzmiało mało przekonująco. Nie musiałyśmy jednak długo czekać, host przyjechał punktualnie, a my zapakowałysmy sie z plecakami do jego auta. Po chwili stwierdziłam, że mi odbilo, ze wsiadłam do samochodu jakiegos obcego chłopaka z Internetu, w obcym mieście i obcym kraju. Właściwie to koleżanka też była jakby obca, bo na tripa zgadałyśmy się przez grupę podróżniczą w necie, a pierwszy raz w realu spotkałyśmy się rano, na lotnisku, tuż przed wylotem. Wtedy nagle dotarło do mnie, że właściwie poznałyśmy się jakieś 12h wcześniej 😀 Mój wyimaginowany strach względem hosta szybko olałam. Nasz kolega Włoch, który ciągle śmieszkował z polskiego supermarketu "Biedronka", bo w ramach Erasmusa spędził w Polsce pół roku, zabrał nas na pyszne arancini, czyli takie kulki z ryżem, miesem mielonym, warzywami, zapiekane w cieście i oczywiście granitę. Potem ugoscił mnie i koleżankę, jak przyjaciół w wynajmowanym, studenckim mieszkaniu, własnym pokoju z przygotowanymi dwoma łóżkami, a sam przeniósł się do pustego pokoju kolegi, który akurat wyjechał do rodziny. Następnego dnia wyskoczyliśmy na prawdziwe, sycylijskie śniadanie do przytulnej kawiarni, gdzie serwowali zdecydowanie lepsze granity niż te przydrożne lemoniady z roztopionych lodów wodnych w Taorminie. Tak właśnie wygląda śniadanie lokalsów na Sycylii - granita z brioszką, czyli słodką bułeczką. Cóż, w Polsce jemy bigos z chlebem, Włosi jedzą lody z bułką, początkowo bylam w małym szoku, ale po powrocie do Polski, brakowało mi tych sycylijskich, kulinarnych cudów 😀 Przemiły i gościnny couchsurfingowy host powiedział nam, jakie miejscówki warto odwiedzić w drodze do miasta o nazwie Syrakuzy, bo tego dnia tam właśnie chciałyśmy uderzyć. Po tym serio fajnym couchsurfingowym spotkaniu zaczęłam powoli diametralnie zmieniać swoje podejście do życia, świata. Później wraz z biegiem czasu i tysiącem kolejnych, podobnych, zaskakująco pozytywnych sytuacji z ogromną ludzką życzliwością i bezinteresownością w tle w podróży, po prostu przestałam bać się ludzi. Wtedy, na Syclii kompletnie nie miałam pojecia, że dwa lata później będę z kolegą i koleżanką, de facto przecież obcymi osobami, bo poznanymi przez grupę podróżniczą na fejsie, a spotkanymi w realu dopiero na lotnisku, tuż przed wylotem, będę przez dwa tygodnie stopować w bajkowej, islandzkiej krainie. Jasne, nie można totalnie olać zdrowego rozsądku, ale chodzi o to, by po prostu uwierzyć w ludzi i otworzyć się na ten świat, który na serio jest fajny, a wokół którego bezsensowny bałagan robią media.


Po zwiedzanku Syrakuz, kolejny raz wylądowałyśmy z koleżanką na couchsurfingu u niesamowitego hosta, który nie mając warunków we własnym mieszkaniu, ugoscił nas w domu chorego na Alzheimera dziadka, którym zajmowała się opiekunka z Polski. Dostałyśmy wielkie łóżko w salonie, a kolega ostrzegł nas, żebyśmy w nocy zamknęły drzwi, by przypadkowo jego dziadek nie wszedl do naszego pokoju. Powiem tyle, nie ogarniałam tamtej sytuacji, byłam w szoku, nie sądziłam, że  tacy ludzie jak ten fantastyczny młody Włoch, w ogole istnieją na ziemi. Wieczorem spędziliśmy fajnie czas, gadaliśmy do nocy, a raczej koleżanka i host rozmawiali, bo przecież ja z moim crazy english'em niewiele rozumiałam 😀 Zjedlismy pyszne pizzo-podobne coś, czyli wloskie Piccollo i dobrze się bawiliśmy.

Rano, kiedy poszłam do łazienki, by się ogarnąć, zobaczyłam że moja łydka wyglądała, jak dwie łydki. Stwierdziłam, że to niemozliwe, żeby ta noga tak mega przytyła z powodu tony granity, jaką codziennie z koleżanką pochłaniałyśmy. Tak, wiem, to bylo suche. W każdym razie, przez pół dnia, a raczej do wieczora, bo na Sycylii przecież do popołudnia trwa siesta i chillowanko, latałam po włoskich aptekach w pogoni za jakąś maścią, która uratowałaby mi dalszą część wypadu i życie. Rzeczywiście, włoska jakość takich leków to wypas na maksa, objawy zaczęły znikac już następnego dnia, a trzy dni później mogłam już nawet pozować do fotek haha.

Powiedziałyśmy "Do zobaczenia" Syrakuzom i wpadłyśmy do magicznego, małego miasteczka Noto i na pobliską plażę. Co prawda, nie była to, jak przynajmniej na fotkach Google, nieziemsko piękna Spaggia di Calamosche, ale ja cieszyłam się na maksa tym włoskim morzem, wiatrem i spotkaniem z moimi fantastycznymi palmami haha. Tak więc, cóż, w Noto wyskoczyłyśmy na spacer wąskimi, klimatycznymi uliczkami, pijąc pyszną granitę, później uderzyłyśmy na plażę, a w drodze powrotnej do Informacji Turystycznej po odbiór plecaków, zahaczylysmy jeszcze o wieżę Kościoła św. Karola, skąd widoki na miasto i okolice były genialne.


Zanim poszłyśmy w kierunku przystanku autobusowego, którym chciałyśmy dojechać do lokalnego dworca kolejowego, weszłyśmy do przypadkowej knajpy i zapytałyśmy o możliwość skorzystania z toalety. Właściciel oczywiście zgodził się, a kiedy wychodziłyśmy z restauracji, widząc nas, takie zniszczone życiem w tym sycylijskim, sierpniowym upale, wręczył nam na drogę półtora litrową butelkę wody. Na serio są dobrzy ludzie na tym swiecie 🙂 Na dworcu w Noto czekałyśmy na opóźniony pociąg prawie godzinę, ale mając świadomość, że Włosi totalnie nie ogarniają punktualności, zbytnio się nie przejmowałyśmy. Właściwie, ja genialnie odnalazłabym sie we Włoszech, sama przecież zawsze ląduję wszędzie na ostatnią chwilę, a częściej po czasie 😀 W każdym razie, w pewnym momencie zostałyśmy na stacji same, koleżanka poszła poszukać jakiejkolwiek osoby w pobliżu, by zapytać o ten pociąg, chociaż to był taki prowizoryczny dworzec bez kas i obsługi. Niedługo po tym, jakiś nieznajomy pan przyszedł po nas. Okazało się, że dobry człowiek, którego znalazła koleżanka, przekazał telefonicznie info włoskiemu PKP, że my, biedne czekałyśmy na pociąg do Ragusy, który już by nie przyjechał. Tamten pan, a raczej kierowca autobusu, spadl nam z nieba, zaprowadził do jakiegoś autokaru, w którym siedziało mnóstwo dzieci i powiedział, że zabierze nas do Ragusy. Przypomniałam sobie właśnie sytuację, gdy w pośpiechu pomyliłam pociągi, bo oczywiście na ostatnią chwilę  wbiegłam na peron i zamiast do Warszawy, pojechałam z Gdańska w kierunku Gdyni. Potem, pod dworcem podszedł do mnie jakiś niesamowity człowiek i powiedział, że zabierze mnie do Warszawy. Cuda się zdarzaja, kolejny raz się wówczas o tym przekonałam. To taka dygresyjka, ale jednocześnie dlugie story, więc o tym kiedy indziej 🙂

W każdym razie, w Ragusie wylądowałyśmy późnym wieczorem. W dodatku po drodze myślałyśmy już, że jednak nie dojedziemy, bo ulica była zamknięta z powodu jakiegoś dużego, włoskiego eventu, ale kierowca wyszedł z autobusu, pogadał z włoskim Carabinieri i specjalnie dla nas droga została otwarta. Jeny, gdzie w Polsce byłyby możliwe takie akcje 😀 Właśnie polubiłam Włochy za ten lajt, dystans, brak tworzenia problemów, gdzie ich nie ma, otwartość i pozytywne nastawienie do życia. Kiedy wysiadłyśmy z autobusu, kierowca wyjął nasze plecaki, zostawił autobus pełny dzieci, zaparkowany przy krawężniku tuż przed jakimś rondem, rzucił wszystko, pobiegł do pobliskiej knajpy i poprosił, by ktoś pomógł mi i koleżance w znalezieniu drogi do hostelu. Oczywiście miałyśmy GPS z Google, o czym nie zdążyłyśmy powiedzieć kierowcy, zanim ruszył w kierunku tej restauracji, ale cóż, zachowanie tego Pana było nieprawdopodobnie wporzo 🙂

Nastepnego dnia uskuteczniłyśmy szybkie zwiedzanko Ragusy i wyruszyłyśmy do Agrigento z pysznymi arancini, które pamietałam z Katanii. Miasto niekoniecznie było mega interesujące turystycznie, ale Scala dei Turchi, czyli biały klif zlokalizowany niedaleko Agrigento, dokąd zresztą ledwo doszłyśmy po roztapiającym się asfalcie powalił mnie na kolana. Pierwszy raz w życiu widziałam taką niesamowitą miejscówkę, niczym z bajki i nagle nawet pobliski syf, podobny jakby do polskiej sinicy, który fale, co chwilę wyrzucały na brzeg przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Do centrum Agrigento padnięte, ale szczęśliwe wróciłyśmy na stopa. Przejechałyśmy wtedy może 4km, ale dla mnie to było wydarzenie życia. Zjadłyśmy arancini i znów po upalnym asfalcie, wracałyśmy już do naszego genialnego noclegu z airbnb, klimatycznej melinki, do której przez dwa dni musiałyśmy wchodzić przez balkon haha. 

Tak, wiem, nie wspomniałam o Etnie, jednej z najważniejszych miejscówek na Sycylii, o ile nie najważniejszej. Nie wystarczylo nam czasu, jednak udało nam się zobaczyć wulkan z okna autobusu, więc właściwie prawie na żywo 🙂Powiedziałam sobie, że jeszcze wrócę na wyspę i wejdę na ten fenomenalny, szalony wulkan, zresztą, tak samo było miesiąc później z nieudanym trekkingiem na Teide. Jeszcze nie odwiedziłam ponownie, ani Sycylii, ani Teneryfy, ale mniejsza z tym, bo właśnie podczas tamtego sierpniowego tripu na włoską wyspę, zaczynałam rozumieć, że to nie nawet na maksa cudne miejsca są najważniejsze, czy głupie fotki, bo przecież te cyknięte oczami liczą się najbardziej. Powoli docierało do mnie, że najważniejsi są ludzie i po prostu fajny czas, super wspomnienia.


Zanim przylecialysmy do Polski, zahaczyłyśmy jeszcze o Weronę, gdzie pół roku wcześniej sylwestrowałam i witałam Nowy Rok pod Amfiteatrem, zachwycając się pieknymi swiatełkowymi fajerwerkami. Tak, zdecydowanie, Włochy to kraj, do którego się wraca. Przeszłyśmy przez miasto, wpadłyśmy oczywiście pod balkon Julii, pod którym Romeo wyznał jej miłość. Planowałyśmy jeszcze Wenecję, ale przecież moje plany nigdy nie wypalają i właściwie koniec naszego tripu,  opisałam już na początku. W Treviso, w pobliżu lotniska, niedaleko Wenecji, trafiłyśmy do dosłownie apartamentu niczym Galerii Sztuki i nawet z dumą cykałam fotki, tego cuda, byłam w szoku, że w ogole miałam możliwość noclegu w takich luksusach za serio mały hajsik. Mój zachwyt szybko odleciał po tym, jak nastepnego dnia rano spaliłam wcześniej, na początku tego eseju wspomnianą , moją ulubioną suszarkę do włosów. Szczęśliwie, po powrocie do Polski i tournee przez wszystkie możliwe  sklepy, znalazłam takie samo cudo, którym potem suszyłam przemoczone ciuchy podczas stopowania na Islandii czy w Szwajcarii. Jeny, w życiu wtedy się tego nie spodziewałam, przecież wówczas mój rekordowy autostopowy dystans wynosił 4km 😀



Samolot do Polski spóźniał się, siedziałyśmy na podłodze i czekałyśmy z tłumami innych pasażerów, a ja żyłam nadzieją, że w ogóle nie przyleci. Przecież nigdy nie lubiłam tych powrotów z tripów do Polski, do Gdańska. Chociaż... moje aktualne, zwariowane Kato może i nie są zbyt atrakcyjne wyglądowo, czy turystycznie, ale poznałam tu fantastycznych ludzi. Wydaje mi się, że z moich kolejnych wypraw w pogoni za odkrywaniem świata będę z uśmiechem wracać na śląskie lądy 🙂

Dodałam zadziwiająco niewiele fotkowego spamu, ponieważ straciłam część zdjęć, kiedy moje Lenovo nie przetrwało 4. przeprowadzki w Kato 😀, ale jak pisałam - najważniejsze są foty zrobione oczami i fajne wspomnienia 🙂

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

O tym, jak mój zakopcowy spontan trip zakończył się Śląskiem by night na "moto", crazy wędrówkami w Beskidach i odkryciem słowackiego raju

Plazingowanie w Kato, opijanie Życia 0% w kamperze z osobowki i kapiel w Dzibicach o wschodzie słońca, czyli crazy weekend na Śląsku i Zagłębiunieślask haha😀

ZAKOPCOWEGO SPONTAN TRIPA C.D.